Łączymy kropki: Działaj, jeśli chcesz wyników.

Dzisiejszy wpis "sponsoruje" filmowe zawołanie: Cisza! Kamera! Akcja!

Poprzedni wpis został poświęcony chyba najbardziej abstrakcyjnemu problemowi z jakim zdarza nam się borykać w życiu, czyli jak odnaleźć w nim sens.

Moim zamierzeniem było pokazać Ci, jakie pierwsze kroki możesz poczynić, w jakim kierunku możesz czy powinnaś podążać, jeśli utknęłaś właśnie w tym miejscu.

Ale na nic zdadzą się moje wskazówki w tej sprawie, ani kogokolwiek innego w tej czy jakiejkolwiek innej, jeżeli Ty nie zrobisz jednej rzeczy: nie zaczniesz działać, aby rozwiązać Twoje problemy.

Dlatego, zanim w ogóle przejdziemy do innych tematów w ramach "Łączenia kropek", postanowiłem zrobić wpis właśnie o podejmowaniu działania, bo wielu ludzi ma z tym duży problem.

Nie wyłączając Twojego uniżonego blogera.

Bycie zajętym vs podejmowanie działań.

Myślę, że bardzo szybko mógłbym nauczyć Cię (jeśli jeszcze tego sama nie opanowałaś) jak być "zajętą" w życiu. Nieskromnie, a naprawdę ze wstydem, wyznaję: jestem mistrzem w byciu zajętym.

Problem w tym, że bycie zajętym stanowi jedynie miraż, mamidło czy złudzenie podejmowania działań, które mają dać nam oczekiwane rezultaty.

Z pozoru, bycie zajętym i podejmowanie działań są synonimami, ale w kontekście uzyskiwania rezultatów są całkowicie niewymiennymi konstruktami i tylko jeden z nich doprowadzi Cię tam, gdzie chcesz, czy sobie wymarzysz.

Zgadnij który?

Wolisz posłuchać niż czytać? Voilà.
Posłuchaj na Apple Podcast

Nie jest istotne czy podążasz za moimi wskazówkami, któregoś z wielkich tego świata czy Twojego przyjaciela, nie jest ważne czy czerpiesz je z bestsellerowych książek, innych podcastów czy z jakichś blogów, jeśli nie podejmiesz odpowiednich działań i nie przejdziesz do fazy wdrożenia tych wskazówek, równie dobrze mogłyby one nie istnieć, a Ty nie rozwiążesz problemu, czy nie osiągniesz zamierzonego celu.

Zdaję sobie z tego sprawę, bo sam przez bardzo długi czas (zbyt długi) byłem "zajęty".

Umiem to robić świetnie i gdybym, w pewnym momencie mojego życia, nie zdał sobie z tego sprawy oraz nie znalazł na to "lekarstwa" dla siebie, to ... nie czytałabyś tego wpisu, bo by po prostu nie istniał.

Dlatego, dla Twojego dobra i mojego czystego sumienia, powiem Ci na co zwrócić uwagę, co robić, a czego nie robić, abyś stała się prawdziwą ... "wdrożeniowczynią" (... że użyję takiego feminatywu, chociaż nie wiem czy już istnieje).

Pierwszym, który pisał o różnicy między byciem zajętym, a podejmowaniem działań (w angielskiej wersji motion vs action) był zdaje się Steve Blank, jedna z szych doliny krzemowej, ale chyba najbardziej rozpropagował tę kwestię James Clear w swojej książce "Atomowe nawyki".

Generalnie, James Clear mówi o byciu zajętym kiedy planujemy, tworzymy strategie czy, po prostu, uczymy się.

I na pierwszy rzut oka można by zadać pytanie: co w tym złego?

Oczywiście każda z tych rzeczy jest w wielu wypadkach nieodzowna i wykonywanie którejkolwiek z tych czynności nie jest z założenia złe. Ale żadna z nich nie daje konkretnych rezultatów poza przygotowaniem planu lub strategii, czy nauczeniem się czegoś.

Jeśli Twoim celem nie jest stworzenie planu, strategii czy nauczenie się czegoś, a są to tylko narzędzia do osiągnięcia jakichś konkretnych rezultatów czy namacalnych efektów, to jedynie podjęcie odpowiednich działań przybliży Cię do tego ostatniego.

Niestety, problemem jest to, że mimo całkowitej nieskuteczności takiego podejścia bardzo często uciekamy w "bycie zajętymi", zamiast podjąć konieczne działania.

Dlaczego tak robimy?

Część osób ucieka w "zajętość" bo:

Boją się porażki ...

... i strach przed nią powstrzymuje ich przed zrobieniem jakiegokolwiek ruchu, który mógłby wystawić ich na krytykę ze strony świata, a z drugiej strony popycha ich do tych działań, które dają im poczucie, że coś robią, ale świat tego nie widzi, więc nie może zareagować.

A może kiedyś, już raz im się nie udało i ponieśli porażkę więc są zdeterminowani, aby nie popełnić jakiegoś błędu tym razem, chociaż wiadomo, że takie podejście jest mało sensowne, bo najlepiej uczymy się na własnych błędach i za każdym razem, kiedy próbujemy ponownie, rośniemy w siłę.

Inni, uciekają w "zajętość" bo:

Padają ofiarą opinii innych ...

... chociaż wiadomo, że to, co działa (albo nie działa) w przypadku jednej osoby nie musi działać (albo nie działać) w przypadku innej i dopóki nie wypróbujesz czegoś na sobie nie będziesz wiedziała.

Ludzie z ich najbliższego otoczenia nie mają takich samych aspiracji ...

... więc żyją nie swoim życiem, powielając wzorce od rodziny czy przyjaciół, chociaż gdyby dali sobie szansę mogliby odkryć jakie wspaniałe możliwości otwierają się przed nimi, zamiast odchodzić z tego świata jako kopia innych.

Mówią, że nie mają czasu ...

... ale dziwnym zbiegiem okoliczności bez problemu znajdują czas na obejrzenie siedemnastego odcinka piątego sezonu ich ulubionego serialu na Netflixie, nazywając to odpoczynkiem.

Nie stać ich na to ...

... bo przecież miesięczny koszt osobistego trenera w siłowni to wydatek ponad ich budżet, a wykonywanie podobnych ćwiczeń w domu i bez przyrządów nie da im podobnych rezultatów, jakie mogliby uzyskać w siłowni, realizując optymalny plan przygotowany specjalnie dla nich przez trenera.

Uważają, że jest za wcześnie ...

... gdyż w ich odczuciu nie są jeszcze gotowi i "teraz" to nie jest odpowiedni czas by zacząć, ale z pewnością będą gotowi na 1 stycznia ... któregoś roku.

Uważają, że jest za późno ...

... bo przeoczyli dogodny moment w ich życiu i teraz są już za starzy, mają przecież rodziny i prawie dorosłe dzieci, więc może to już nie wypada.

Nie potrafią podjąć ryzyka ...

... chociaż niemalże wszystko w naszym życiu jest eksperymentem i ryzyko jest jego nieodłącznym atrybutem, a zaniechanie działania jest również obarczone ryzykiem, tyle że innego rodzaju.

Mógłbym jeszcze wymienić kilka powodów, ale jestem przekonany, że wcale nie jest ich tyle, co ludzi. Mimo, że każdy z nas uważa się za innego, przeważnie lepszego pod każdym względem od innych, to myślę, że już na tej liście mogłaś znaleźć chociaż jeden powód do niedziałania, który jest prawdziwy w Twoim przypadku.

dla mnie to szczególnie ważne | autor

Jestem gotów zaryzykować twierdzenie, że dla większości z nas powodem do bycia zajętymi zamiast działającymi, jest strach przed porażką wyrażoną krytyką innych.

Dla mnie to jeden z kluczowych powodów wieloletniego zaniechania działań wdrożeniowych i konsekwencja koszmaru bycia perfekcjonistą.

Czy przestałem się bać krytyki innych? Nie do końca, ale oswoiłem się z myślą, że jest to naturalna konsekwencja mojego rozwoju oraz jedno z jego narzędzi, które umiejętnie wykorzystane, może ten rozwój bardzo usprawnić.

Tyle, że strach przed porażką nie był jedynym czynnikiem wpędzającym mnie w notoryczne "bycie zajętym".

Retrospektywnie wyodrębniłem trzy najważniejsze z nich i chcę Ci o nich powiedzieć, bo wiem, że wielu ludzi ma z tym również spory problem i może skorzystasz z moich doświadczeń, aby również wyrwać się spod ich wpływu.

Brak pewności, czy wiem już wystarczająco dużo, by zacząć działać.

Ten brak pewności towarzyszył mi zarówno w mojej podstawowej działalności jako terapeuty, ale również dotyczył wszystkich innych spraw w moim życiu, od zdrowia osobistego na sprawach finansowych czy biznesowych kończąc.

We wszystkich tych kwestiach mój brak pewności był napędzany jedną z moich kluczowych wartości czyli odpowiedzialnością.

Bo przecież wiadomo: po pierwsze, nie szkodzić.

Dlatego bardzo długo miałem z tym problem i nie mogłem przejść do działania.

Poświęciłem literalnie lata na uczenie się, na zdobywanie wiedzy z różnych źródeł i szczerze Ci powiem ... chyba najlepiej bym się wtedy czuł, gdybym mógł, jak jakiś mnich w "Imieniu róży", studiować mądre księgi w zaciszu klasztornym.

Mając bardzo dużą komponentę niebieskiej energii wg modelu osobowości Insight Discovery, jestem analityczny i mam sporą awersję do ryzyka. Potrzebuję zatem ogromnej ilości danych, które muszą się ułożyć w logiczną i spójną całość, abym mógł powiedzieć, że rozumiem coś, albo że "to działa tak i tak, moim zdaniem".

Nie podejmuję szybko decyzji, a szczególnie nie robię tego na podstawie niekompletnych i niesprawdzonych danych.

Chyba już rozumiesz dlaczego mówiłem, że jestem mistrzem w byciu zajętym. Po prostu zdobywanie wiedzy to moja natura, to ... piąta z kluczowych wartości w moim życiu.

Tylko, czy uczenie się dla samego uczenia ma jakiś sens?

Być może, ale ja go nie widzę w moim życiu.

W pewnym momencie dotarło do mnie, że jeśli nie stanę się wdrożeniowcem, to całe to uczenie się jest "o kant dupy potłuc".

Chcesz się uczyć i zgłębiać coraz trudniejsze zagadnienia? Ok, tylko najpierw znajdź dla tej wiedzy jakieś praktyczne zastosowanie i zostań wdrożeniowcem, by to zastosowanie urzeczywistnić.

W przeciwnym wypadku grozi Ci coś na kształt "mentalnej masturbacji".

W dzisiejszych czasach nie jest trudno znaleźć dostęp do naprawdę wspaniałej, głębokiej i rzetelnej wiedzy. Nie jest trudno znaleźć naprawdę bardzo dobre rady w kwestii problemów, z którymi się borykamy od najbardziej ogarniętych ludzi na świecie. I to często za darmo.

Ale wbrew pozorom więcej wiedzy niekoniecznie jest drogą do rozwiązania naszych problemów.

Nadmiar wiedzy wielu ludzi przytłacza. Paraliżuje ich świadomość wszystkich możliwych błędów, które mogą popełnić. Niekończąca się analiza opcji sprawia, że utykają w tym miejscu i mogą tam tkwić niemalże w nieskończoność mimo tego, że "pochłaniają" pięć książek miesięcznie.

A nawet, jeśli w Twoim przypadku tak nie jest, to powiedz szczerze ile masz problemów, na które znasz rozwiązanie, ile jest kwestii, w przypadku których wiesz jak osiągnąć sukces, ale jeszcze tych problemów nie rozwiązałaś i tych sukcesów nie osiągnęłaś?

A gdyby Twój przyjaciel przyszedł z podobnym problemem, albo z podobną kwestią, to prawdopodobnie doskonale wiedziałabyś, co mu powiedzieć, prawda?

Jestem ostatnią osobą, która chciałaby odciągnąć Cię od zdobywania wiedzy, ale jeśli w "teście przyjaciela" nie okaże się, że sadzisz same komunały, cytujesz stereotypowe rady rodem z brukowców i kiepskich blogów oraz całe Twoje przesłanie w jakiejś sprawie zamyka się w dwóch minutach rozmowy, to możesz to potraktować jako pierwszy sygnał, że być może wiesz już wystarczająco dużo, by zacząć działać.

A jaki jest decydujący test na "wystarczalność" posiadanej wiedzy, który ja stosuję? O tym za chwilę.

Łatwość do rozpraszania się.

Nie mam na myśli sms-ów, maili i zaglądania co pół godziny na jakiś portal społecznościowy.

Środowisko, w którym masz działać jest oczywiście bardzo istotną sprawą, ale tym zajmiemy się kiedy indziej.

Moje rozproszenie wynikało z czegoś innego, czegoś, co na pierwszy rzut oka nie łatwo jest wyłapać, jako negatywny element sposobu naszego postępowania.

Jestem wystarczająco stary, by pamiętać jeszcze czasy, w których skompletowanie podręczników do następnej klasy było mocno kłopotliwe nie z uwagi na cenę, ale na ich brak.

Kiedy ja studiowałem podstawą mojej nauki były podręczniki napisane przez moich wykładowców, a o książkach zagranicznych, szczególnie z tzw. "drugiego obszaru płatniczego", nawet nie miałem pojęcia, nie mówiąc już o dostępie do nich.

A teraz?

Posługując się kawałkiem plastiku z szesnastoma cyframi w rządku kupujemy sobie dowolną książkę, jaka została wydana, czy wykupujemy dostęp do dowolnego szkolenia jakie ktoś przygotował. I to wszystko na praktycznie dowolny temat, który nas interesuje.

Dostęp do wiedzy jest teraz nieporównywalnie łatwiejszy. Jeśli tylko mamy ochotę czegoś się nauczyć, to znajdziemy materiały na ten temat na prawie dowolnym poziomie merytorycznym.

I żeby jeszcze bardziej pogrążyć takiego "wiedzowego freak'a" jak ja, jakiś ... Baran (na imię mu Paul) wymyślił internet.

Czy ja komuś coś zrobiłem, żeby mi podsuwać pod nos kolejne blogi warte przejrzenia, nowe szkolenia przygotowane przez najlepszych w swojej dziedzinie, czy podcasty, w których gośćmi są nobliści? I to jeszcze niejednokrotnie za darmo.

Czasami przeklinałem fakt, że praktycznie w każdym fajnym wpisie są odnośniki do równie fajnych wpisów tego samego lub innych autorów.

Nie wiem jak Ty, ale ja nie mogłem się temu oprzeć.

Rano, na godzinkę, siadam do komputera, aby znaleźć kilka informacji na temat "X", a ... wieczorem wyłączam go i mam zapisane linki do trzynastu ważnych postów, dwóch szkoleń i pięciu podcastów na temat "X" ... "Y", "Z", "Ź", "Ż" i jeszcze kilku innych.

I wszystkie są szalenie interesujące. I wszystkie są ważne. I wszystkie napewno się przydadzą. Jeśli nie w tej chwili, to z pewnością w najbliższej przyszłości.

Przecież nie zajmuję się tylko tematem "X". Jako terapeutę interesuje mnie jeszcze "Y". Jako człowiek mający problemy z "Z" nie przepuszczę okazji, aby zgłębić najnowsze doniesienie w tym temacie, na które właśnie się przypadkowo natknąłem. Jako ojciec wspierający córkę chcę jej podrzucić jeszcze informacje na temat "Ź", a jako partner życiowy zwany mężem, śledzę i zbieram informacje na temat "Ż", bo moja ukochana żona nie ma na to czasu, a ja jej nie zostawię z tym samą.

I tak dalej, i tak bez końca.

Jeśli nie obserwujemy siebie uważnie i nie dostrzeżemy tego rodzaju rozproszenia u nas samych, możemy zacząć koncentrować się na dwóch nieistotnych kwestiach, zamiast na najważniejszym czyli na działaniu prowadzącym do celu.

Syndrom Bibliotekarza - Archiwisty.

Po pierwsze, możemy zacząć skupiać się na kompletacji, segregacji i archiwizacji tej całej nieprzebranej wiedzy, zamiast konsumować ją sukcesywnie i zgodnie z obecnymi naszymi potrzebami.

Choćbym nie wiem jak duży dysk miał w moim Macu, to w stosunkowo niedługim czasie potrafiłem wypełnić go całkowicie, "rozdymając" do granic technicznych tak naprawdę jeden folder: "Pobrane rzeczy".

System do katalogowania zakładek w mojej przeglądarce przestał być wydolny, bo stworzyłem   kilkadziesiąt katalogów zawierających po kilkadziesiąt zakładek w każdym, a co gorsza, tygodniowo zdarzało mi się powiększać tę bazę danych o kilka następnych katalogów.

Musiałem dokupić kolejne regały, aby móc przechowywać nowe książki, a i tak duża część mojej biblioteki znajdowała się w moim gabinecie zamiast w domu.

I cała ta ... "zabawa w bibliotekarza" dawała mi mnóstwo satysfakcji. Bo przecież "działałem", bo byłem na "ścieżce" wiodącej do rozwiązania moich problemów i do osiągnięcia założonych celów, czyli do upragnionego sukcesu.

Nie dość, że tak oczywiście nie było i w żaden sposób nie przybliżyło mnie to do sukcesu, to kiedy postanowiłem zmienić moje podejście okazało się, iż niektóre pliki i zakładki w moim komputerze "przeleżały" nawet kilka lat nietknięte, a duża część mojego księgozbioru wygląda jakby była dopiero zakupiona, bo nie miałem czasu przeczytać ani jednej strony z tych ... dzieł niezbędnych.

Jedynym pozytywnym, ale komiczno-tragicznym aspektem mojej "pasji zbieracza wiedzy" było to, że miałem sporo fajnych książek na prezenty dla przyjaciół i znajomych, bo ... wiele tytułów miałem w kilku egzemplarzach zakupionych w nieznanych odstępach czasu i bez świadomości posiadania już takiego na półce.

Najpierw trzeba mieć co optymalizować.

Po drugie, brak samoświadomości "działań pozorowanych", które prowadzimy, grozi rozproszeniem polegającym na próbie optymalizacji czegoś, czego jeszcze nawet nie zaczęliśmy wdrażać.

Cały świat, a szczególnie świat nauki, zmierza w kierunku coraz dalej posuniętej specjalizacji.

Efektem tego jest zagłębianie się w coraz drobniejsze detale i "rozbijanie" obrazu całości na coraz mniejsze elementy, ze szkodą dla holistycznego podejścia.

W konsekwencji, prezentowana nam wiedza jest ogromnym zbiorem szczegółów, z których niełatwo jest wyodrębnić te najbardziej znaczące, za to bardzo łatwo jest przypisać przesadną wagę do tych mniej istotnych, a przynajmniej niekluczowych, jeśli rozpatrywane są w oderwaniu od najważniejszych kwestii.

W wielu przypadkach te wyizolowane "kawałki" wiedzy są nam prezentowane jako tzw. "hacki", czyli wskazówki jak najlepiej albo najszybciej sobie poradzić z naszym problemem.

Te hacki są tym rodzajem wiedzy, który kochamy najbardziej.

Z jednej strony są niesamowicie ekscytujące, bo przecież to "kwintesencja" ważnej dla nas kwestii, a do tego jakiś guru powiedział, że to sekret do osiągnięcia sukcesu.

Z drugiej strony dają nam nadzieję na "szybką akcję" i to bez konieczności wprowadzania jakiejś poważnej zmiany w naszym życiu.

Dlatego podekscytowani świeżo zdobytą informacją o roli i działaniu np. jakiegoś suplementu zamawiamy go i ... czujemy się lepiej ... i wydaje nam się, że coś dla siebie zrobiliśmy ... i może nawet czujemy się wyjątkowi, ale nie zmieniliśmy nic istotnego w naszym życiu, nie dokonaliśmy ważnej, znaczącej zmiany.

Nie zrozum mnie źle, nie jestem przeciw hackom i uważam, że tego typu informacje mogą być bardzo pomocne. Ale problem tkwi w tym, że bardzo rzadko robią wielką różnicę jako wyizolowany i jedyny element koniecznych zmian.

Jeśli działasz i jesteś na drodze do swojego celu to hacki mogą być bardzo pomocne jako elementy optymalizujące cały proces. Ale nie osiągniesz tego celu koncentrując się wyłącznie na nich.

Zdaję sobie sprawę, że jest coś ekscytującego i satysfakcjonującego w pomyśle skorzystania z takich wskazówek.

Zamiast wkładać dużo wysiłku i pracy w coś, łatwiej jest "przechytrzyć rzeczywistość" i spróbować ją "podrasować", bo przecież większa zmiana jest trudna.

Dlatego łatwo jest ulec pokusie koncentracji na mało istotnych rzeczach, próbując optymalizować coś, nad czym tak naprawdę jeszcze nie zaczęliśmy nawet pracować.

Dlatego łatwo nam oszukiwać samych siebie, że robimy postęp w sprawie, ale tak naprawdę próbujemy tymi pozornymi ruchami przykryć niewygodny dla nas fakt, że nie musieliśmy konfrontować się z żadnymi trudnymi rzeczami, chociaż w przypływie szczerości wobec siebie zdajemy sobie sprawę, że te trudne rzeczy są nie do uniknięcia i to one stoją na drodze do naszego sukcesu.

Potrzebuję odpowiedniego sprzętu (jako perfekcjonista).

To, że żyjemy w czasach konsumpcjonizmu to oczywista oczywistość.

Jedną z konsekwencji takiego stanu rzeczy jest powszechne przekonanie, że potrzebujemy jakichś konkretnych, fizycznych przedmiotów, materialnych dóbr, by rozwiązać nasze problemy, czy też osiągnąć sukces.

A jeśli jeszcze nałożymy na to tendencję do bycia perfekcjonistą, to nieuchronnie prowadzi to do nadrzędnej idei, iż konkretny problem można rozwiązać dobrze jedynie wówczas, kiedy dysponuje się wyspecjalizowanym, przeznaczonym wyłącznie do tego, perfekcyjnie dopasowanym narzędziem.

A stąd już krótka i prosta droga do zaniechania działania z uwagi na to, że nie dysponujemy jeszcze takim narzędziem.

Brak takiego narzędzia w naszym arsenale nie jest zazwyczaj podyktowany faktem, iż ono nie istnieje.

Brak ten jest czasami następstwem naszych niewystarczających zdolności zakupowych (cena), ale w znakomitej większości przypadków jest związany z nadmiarem opcji do wyboru (szeroka oferta rynkowa).

W pierwszym przypadku, racjonalizm może wziąć górę nad perfekcjonizmem. Skoro nie mogę sobie pozwolić na optymalne narzędzie, działam korzystając z innych dostępnych ... chociaż nie jest wykluczone, że odłożymy działanie do czasu zgromadzenia odpowiednich środków.

Ale jeśli dysponujemy pewną "elastycznością budżetową", to pokusa spędzania czasu na przeglądaniu testów, porównań oraz recenzji najróżniejszego sprzętu jest nie do odparcia i przeradza się ona w coś, co anglojęzyczni ochrzcili mianem G.A.S. - czyli Gear Acquisition Syndrome.

Wątpię, a może ... mam nadzieję, że nie spełniam psychologicznych kryteriów diagnostycznych do nazwania mnie kompulsywnym zakupoholikiem sprzętowym, ale nie da się ukryć, że mam tego typu narzędzi ponad rzeczywiste potrzeby.

Kiedy przygotowywałem się do nagrywania podcastów, spędziłem wiele tygodni przygotowując się do decyzji jakiego mikrofonu użyć?

Może dynamicznego, bo lepiej daje sobie radę z separacją głosu nagrywającego od niepożądanego tła w postaci szumu komputera czy odgłosów zza okna? No i brzmienie jest takie ... radiowe.

A może jednak pojemnościowy, bo przecież oddaje bardziej naturalnie charakterystykę częstotliwościową źródła, chociaż wiadomo, że w nieprofesjonalnym "studiu" (jak moje) wyłapie wszystkie zakłócające przekaz szczeknięcia psa sąsiada czy wycie syreny przejeżdżającej w oddali karetki?

To może mikrofon typu "shotgun", bo jest bardzo kierunkowy? Kiedy będę nagrywał na zewnątrz to będzie super rozwiązanie, ale w małych pomieszczeniach stwarzają więcej problemów niż ich rozwiązują.

No to może "ołówkowy" mikrofon superkardioidalny? Tak, to może być dobre rozwiązanie.

Ale który wybrać?

Koniec takiego research-u wygląda tak, że mam chyba z osiem różnych mikrofonów i jestem przygotowany na każde warunki nagraniowe, no może poza nagrywaniem pod wodą.

Jeśli obcy Ci jest G.A.S. (zazdroszczę) i oczywistym jest dla Ciebie, że spokojnie można zacząć produkować taki podcast wykorzystując do tego własny ... telefon komórkowy (wiem, że masz rację), to może w inny sposób konsumpcjonizm wywarł na Tobie swoje piętno (przecież nie możesz być aż tak perfekcyjna - "nobody's perfect").

Może kupujesz za dużo ciuchów, bo prowadzisz kanał modowy. Może przesadzasz z odżywkami, bo musisz być fit jako trenerka na "siłce". A może cała Twoja kolekcja różnych kryształów waży już z tonę, bo w swojej pracy z energiami potrzebujesz i tych ochronnych, i tych otwierających boskie połączenia, i tych do wznoszenia dla poszukiwaczy wyższych królestw.

Jakikolwiek jest powód takiego zachowania, powinniśmy sobie uświadomić (im szybciej, tym lepiej), że konieczność posiadania jakiejś rzeczy, aby zacząć rozwiązywać nasze problemy, czy odnieść sukces, jest prawie zawsze złudzeniem.

dla mnie to szczególnie ważne | autor

Kupowanie rzeczy nie jest warunkiem sine qua non rozwiązania problemu czy osiągnięcia sukcesu.

Trzeba zdać sobie sprawę, że oszukujemy siebie myśląc, iż tak właśnie jest i w dłuższej perspektywie takie pseudodziałanie będzie zazwyczaj mocno niesatysfakcjonujące.

Miraż wyrażony w zdaniu: "nie mogę zacząć robić tego podcastu, bo nie mam odpowiedniego mikrofonu" jest zapewne następstwem strachu przed czymś, z czym niedoszły jeszcze wtedy podcaster bał się skonfrontować.

Ale zamiast udawać się z tym od razu do psychoterapeuty zalecam w pierwszej kolejności ... obserwację. Obserwację samej siebie.

Jeśli podejdziesz do tego z otwartością, ze szczerością i z ... wyrozumiałością wobec siebie, może tak, jak ja, uznasz, że to jest ... śmieszne.

Bo ja nie umiem inaczej niż rozbawieniem zareagować na fakt, że taką mam naturę i w tak ... naturalny sposób umiem sam siebie oszukiwać.

I tak właśnie myślę o tych wszystkich zmorach, które wpędzały mnie w notoryczny stan "bycia zajętym". Bo co mi pozostaje? Mam się karać za to, że takie mam tendencje?

Myślę, że najgorszą rzeczą, którą można zrobić w takich przypadkach, to sprowokować u siebie poczucie winy i wymierzać sobie karę za każdym razem, kiedy się na takim pozornym działaniu przyłapiemy.

Wybrałem inną drogę i z doświadczenia mogę powiedzieć, że jest skuteczna. To droga zmiany nawyków, której początek zaczyna się w momencie uświadomienia sobie tych starych.

A z kompulsywnego nabywania narzędzi do mojej pracy zrobiłem sobie ... hobby.

Bo jeśli uświadomisz sobie, że kupowanie rzeczy nie może powstrzymywać Cię od robienia rzeczywistego postępu na drodze do rozwiązania Twoich problemów i osiągania Twoich celów, nie stracisz tego z oczu, zmienisz podejście i będziesz się tego trzymała, to nic nie stoi na przeszkodzie, abyś te rzeczy nabywała, bo tak lubisz i Cię na to stać.

Jeśli chcesz i/lub potrzebujesz zmienić swoje życie, to musisz zmienić ... swoje życie, a zmiana oznacza, że musisz stać się inną osobą. Przynajmniej w jakimś zakresie.

W niektórych przypadkach taka zmiana będzie miała charakter dramatyczny, ale w innych aż tak dramatycznie być nie musi.

Nie wiem jakiej zmiany Ty potrzebujesz, ale jestem przekonany, że cokolwiek zamierzasz, potrzebujesz jednej podstawowej umiejętności, można powiedzieć uber umiejętności czy meta umiejętności, umiejętności bycia ... wdrożeniowczynią.

A jakie są pierwsze praktyczne kroki, które możesz zrobić, by taką się stać?

Zapraszam do łączenia kropek 🙂


Kropka pierwsza:

Dieta informacyjna czyli:
"Cisza na planie!"

Jako terapeuci Techniki Bowena pomagamy m.in. ludziom z problemem tunelowego widzenia, czyli ograniczeniem pola widzenia i trudnością z dostrzeganiem elementów w obszarach peryferyjnych.

A tym razem mam zamiar zrobić rzecz dziwną, czyli namówić Cię do wykształcenia umiejętności "tunelowego" postrzegania świata, kiedy zaczynasz coś wdrażać.

Jak już wcześniej mówiłem, zdobywanie coraz większej wiedzy nie zawsze jest pomocne i nie zawsze prowadzi do rozwiązania problemu czy osiągnięcia celu. Czasami jest wręcz przeciwnie i jedyne do czego to prowadzi, to do rozproszenia i iluzorycznego przekonania, że jesteśmy na odpowiedniej drodze i działamy.

Kiedy zdasz sobie sprawę, że Twoim problemem jest brak wdrażania, to wbijanie do głowy nowych porcji informacji nic w tym zakresie nie pomoże.

I nie ma tu znaczenia czy "ładujesz" do głowy informacje z samego "jądra" wiedzy na jakiś temat, czy tylko uzupełniasz tę wiedzę o optymalizacyjne hacki.

Kiedy tak, jak to było w moim przypadku, myślisz o tych wszystkich wtyczkach do WordPress'a, narzędziach do email marketingu, czy reklamach na portalach społecznościowych, a nie wykupiłaś nawet Twojej domeny, nie mówiąc już o zbudowaniu strony internetowej, to Twój czas zużywasz na konsumpcję rozpraszającej Cię wiedzy i próbujesz zoptymalizować coś, co jeszcze nie istnieje.

To, czego w tym momencie najbardziej potrzebujesz i co będzie najbardziej efektywne w rozwiązaniu Twoich problemów i osiągnięciu celów, to mocno tunelowe widzenie świata, które pozwoli Ci skupić się na najbliższym zadaniu i "wytnie" z Twojego pola widzenia wszystko to, co odciąga Cię teraz od działania.

Zaufaj mi, te wszystkie "ważne" rzeczy, których się teraz uczysz zamiast działać, będą na Ciebie czekać. Spokojnie możesz do nich wrócić za tydzień, miesiąc czy rok czyli wtedy, kiedy zakończysz to, co jest pilne na teraz i kiedy ta wiedza będzie potrzebna do wykonania następnego kroku.

Innymi słowy, im bardziej wchodzisz w tryb "działanie", tym bardziej przypominasz przysłowiowego konia w klapkach na oczy: nie widzisz praktycznie nic poza tym, nad czym teraz pracujesz i nie przyswajasz żadnych nowych informacji poza tymi, które są niezbędne do działania w danej chwili.

Trochę strzelam sobie w kolano mówiąc to, ale tak, bycie na diecie informacyjnej w trakcie działań wdrożeniowych oznacza również to, że jeśli postanowiłaś wdrożyć coś, czego dowiedziałaś się z któregoś odcinka mojego podcastu, to przestań słuchać następnych odcinków dopóki nie skończysz zaplanowanych działań.

Dotyczy to wszystkich źródeł informacji.

Czego unikać?

Przynajmniej na początku wyrabiania sobie nawyku działania w "trybie tunelowym" odetnij się czasowo od wszystkich Twoich ulubionych blogów, serwisów, podcastów itp. Jeśli tak nie zrobisz i, choćby w ramach relaksu, postanowisz wrócić, na chwilkę, do któregoś z tych źródeł wiedzy, jest wielce prawdopodobne, że powrócisz do starego nawyku "bycia zajętą".

Odetnij się od sygnałów wyzwalających ten zły nawyk na ile to tylko możliwe. Optymalnym rozwiązaniem byłoby uczynienie ich niewidocznymi (wypisanie się z listy mailingowej, skasowanie subskrypcji podcastu itp.), ale wiem, że to czasami wydaje się "niewykonalne".

Jeśli tak jest w Twoim przypadku, to przynajmniej spraw, aby ten kontakt był możliwie najbardziej utrudniony.

Ale nie tylko Twoje ulubione źródła informacji (wiedzy) stanowią dla Ciebie zagrożenie.

Niesamowicie wydajnym, niestety, "kilerem" Twoich działań wdrożeniowych są negatywne informacje.

Oczywiście, jeśli ktoś najbliższy ulegnie wypadkowi czy nagle zachoruje, to natychmiast rzucamy wszystko, by pomóc. Przerywamy wtedy praktycznie każde działanie wdrożeniowe, choćby nie wiem jak ważne było dla nas, w naszej pracy czy dla naszego biznesu.

Tylko, że takie przypadki zdarzają się stosunkowo rzadko, natomiast notorycznie, codziennie jesteśmy wystawieni na negatywne informacje, których źródłem są przede wszystkim te czy inne media (choć mogą to być również znajomi, przyjaciele czy nawet rodzina).

"Dobra informacja, to żadna informacja" - to ich naczelne motto.

Dlaczego tak się dzieje, to wątek na inny odcinek. Pamiętaj tylko o jednym: zalew złych informacji, z którymi nic nie robisz poza ich konsumpcją, wpływa znakomicie na podwyższenie Twojego stresu, a ten osiągnąwszy pewien, charakterystyczny dla Ciebie i Twojego stanu w danej chwili poziom, może bardzo utrudnić Ci kontynuację działań, a nawet je uniemożliwić.

Dlatego mówiłem, że dieta informacyjna dotyczy wszystkich źródeł informacji.

Dam Ci w tej kwestii tylko jeden przykład, za to z ostatnich czasów.

Od początku pandemii nie włączyłem ani telewizora, ani radia by posłuchać wiadomości. Nie zajrzałem ani razu na żaden z portali społecznościowych w tej sprawie. Nie wpisałem ani razu w wyszukiwarkę jednowyrazowego hasła na "C" z liczebnikiem na końcu.

Moim "łącznikiem z premierem" byli przez ten czas moja córka i zięć. Jako osoby młode, które najlepiej z nas wszystkich dawały sobie radę z "pandemiczną narracją" informowali mnie czy pan premier właśnie teraz nakazuje włożyć maseczkę, czy pozwala ją zdjąć.

Dzięki temu przez półtora roku udało mi się zrobić więcej niż przez ostatnie kilka lat. Dzięki temu czytasz kolejny wpis na moim blogu. Dzięki temu już niedługo będą dostępne moje szkolenia.

Informacja uzależnia.

Informacja stała się naszym narkotykiem. Być może dla naszych przodków to miało sens i zwiększało ich szanse przetrwania. Ale dzisiaj nie szukamy już tylko istotnych informacji, aby zwiększyć nasze szanse na przeżycie. Staliśmy się uzależnieni od informacji.

Bezmyślnie przeglądamy blog za blogiem, video za video czy słuchamy podcastu za podcastem, a wszystko to napędzane jest systemowymi algorytmami, które w żaden sposób nie były optymalizowane pod kątem naszego dobra. W konsekwencji utraciliśmy kontrolę nad treściami, które konsumujemy.

Jak ujął to Clay Johnson, autor książki "The Information Diet: A case for conscious consumption": "W świecie internetu mamy niemal powszechny dostęp do wszystkiego, czego potrzebujemy. A to oznacza, że musimy podejmować świadome decyzje na temat tego, co konsumujemy".

A ja dodam do tego, że nasze decyzje powinny być równie świadome w kwestii tego ile i kiedy to konsumujemy.

Skąd wiadomo, że może już wystarczy tej wiedzy?

Dzięki opisanemu powyżej podejściu ... oraz mojej mentorce ... czyli mojej żonie, która wyciągnęła mnie z "czeluści klasztornych bibliotek" krótkim: "To kiedy będę mogła zobaczyć tę Twoją stronę internetową?", udało mi się znaleźć jakiś czas temu ostateczny sposób na przekonanie siebie, iż wiem już wystarczająco dużo, aby zacząć działać.

W tej kwestii pomoc przyszła z niespodziewanej strony. Przestałem ufać mojemu mózgowi (przynajmniej, kiedy pracuje w trybie domyślnym).

Przestałem mu ufać nie dlatego, że podejrzewam u siebie jakąś chorobę psychiczną (jeśli jesteś psychiatrą, to chętnie dowiem się od Ciebie czy Twoi pacjenci tak podchodzą do swoich problemów), tylko dlatego, że umysły nas wszystkich obciążone są czymś, co nazywa się błędami lub uprzedzeniami poznawczymi.

O tym zjawisku mam zamiar zrobić odrębny odcinek podcastu, bo to jest niezwykle fascynujące kiedy Twój mózg robi Cię "w konia", a Ty nawet możesz nie zdawać sobie sprawy, że tak jest, ale na teraz odwołam się tylko do jednego z tych uprzedzeń znanego jako "Efekt Dunninga-Krugera".

Ci dwaj panowie w 1999 opublikowali wyniki swoich badań, które dotyczyły psychologicznego efektu polegającego na tym, że osoby niewykwalifikowane w jakiejś dziedzinie życia mają tendencję do przeceniania swoich umiejętności w tej dziedzinie, podczas gdy osoby wysoko wykwalifikowane mają tendencję do zaniżania oceny swoich umiejętności.

Nie wiem czy to David Dunning i Justin Kruger stworzyli wykres zależności naszego przekonania o posiadanych kompetencjach (inaczej, jak bardzo jesteśmy pewni, że wiemy dużo na jakiś temat?), od rzeczywistej wiedzy w jakimś temacie.

Łatwiej to zobaczyć niż opisać słowami, ale spróbuję być najbardziej obrazowy, jak mogę.

Efekt Dunninga-Krugera

Oś pozioma oddaje coraz większy zasób rzeczywistej wiedzy jaką posiadamy. Oś pionowa nasze wzrastające przekonanie o posiadaniu tejże.

Wykres zaczyna się w przecięciu osi czyli nic nie wiemy i dlatego nie mamy przekonania, że to wiemy (chociaż dla kilku znanych ludzi z telewizora to chyba nie jest takie oczywiste).

Zaczynamy poznawać temat. Zasób naszej wiedzy nieznacznie wzrasta, ale za to nasze przekonanie szybuje w górę jak rakieta, napędzane wielkim współczynnikiem kierunkowym prostej, który jest chyba proporcjonalny do naszego ego.

W pewnym momencie nasze przekonanie o posiadanej wiedzy osiąga lokalne maksimum, chociaż poznaliśmy jedynie niewielką część z wystającego ponad wodę czubka góry lodowej. Myślimy wtedy: "wiem już wszystko".

To miejsce na wykresie bywa nazywane "Szczytem głupców". Bez komentarza.

Jeśli nie zatrzymamy się w tym miejscu tylko dalej zgłębiamy wiedzę na wybrany temat, to od tego momentu nasze przekonanie o posiadanej wiedzy ... spada dosyć gwałtownie. Mówimy wtedy: "jest tego więcej niż myślałem".

Nie zrażamy się jednak i brniemy dalej odkrywając coraz to nowsze obszary, zdobywając coraz więcej danych w temacie czy przechodząc do kolejnych źródeł informacji. Nasze przekonanie o posiadanej wiedzy ciągle maleje i zaczyna nas ogarniać zwątpienie: "nigdy tego nie zrozumiem".

Jeśli się nie poddamy w tym momencie, mamy szansę na to, że trend się odwróci. Innymi słowy, nasze przekonanie o naszej wiedzy nareszcie zaczyna wzrastać wraz z każdą nową informacją, którą przyswajamy, a my myślimy wtedy: "to zaczyna mieć sens".

Napędzani przyjemnym uczuciem zrozumienia, poznajemy takie rzeczy, do których niewielu ma dostęp nie tylko z uwagi na brak funduszy na badania, ale także z uwagi na możliwości intelektualne. Wtedy nasze przekonanie znowu osiąga znaczący poziom (chociaż nie jest większe niż na "Szczycie głupców"), a my z czystym sumieniem możemy głośno i wyraźnie powiedzieć światu: "ludzie uwierzcie, to jest cholernie skomplikowane".

A zatem, jeśli właśnie powiedziałaś do siebie: "nigdy tego nie zrozumiem", to jest znak, że właśnie nadszedł czas na Twoje działanie i możesz już bez obaw opuścić strefę "bycia zajętą".

Ale raczej nie rób tego jeszcze, jeśli uważasz, że wiesz już wszystko, zwłaszcza wtedy, kiedy inne osoby mogą zostać poszkodowane w wyniku Twoich działań.

Stosuję takie podejście i moim zdaniem - daje ono radę.

Dzięki lekkiej niepewności, która towarzyszy mi w związku z trudnością oceny jak dużo "materiału" zostało jeszcze do przyswojenia i zrozumienia, moje działania nacechowane są ostrożnością, co współgra z potrzebą bycia odpowiedzialnym.

I może dlatego tempo moich działań nie jest "niebotycznie zawrotne", ale działam, działam całkiem wydajnie i do tego działam sukcesywnie, a to liczy się najbardziej.

Pamiętaj ...

dla mnie to szczególnie ważne | autor

Jeśli będziesz coś poprawiać swoimi działaniami o 1% dziennie, to po roku to coś będzie lepsze prawie 38 razy. Z drugiej strony, jeśli zaniechanie działania pogarsza to coś o 1% dziennie, po roku wartość tego czegoś będzie prawie równa zeru.

Procent składany działa czy tego chcesz, czy nie chcesz i nie musisz być finansistką, by wykorzystać go dla swoich celów lub pozostać bezczynnym świadkiem działania beznamiętnej matematyki. Ale na Twoją niekorzyść.

Zachęcam Cię zatem, abyś nie tylko zadawała sobie pytania: "Dlaczego czytam ten tekst, słucham tego podcastu czy oglądam to wideo?" oraz "Jaką wartość ma dla mnie ta informacja?", ale również podstawowe pytanie w kwestii Twojej umiejętności wdrażania:

"Czy teraz jest najlepszy czas właśnie na to i czy to jest najlepsze wykorzystanie mojego czasu w tym momencie?"


Kropka druga:

Zobacz to w zwolnionym tempie czyli:
"Kamera!"

Zazwyczaj największą naukę czerpiemy z naszych porażek, z sytuacji kiedy próbujemy coś zrobić, ale nam się nie udaje.

I ten moment, moment porażki, jest bardzo interesującym miejscem na naszej linii czasu, w naszej historii.

To właśnie analiza, co wydarzyło się w momencie naszej porażki jest kluczowa dla znalezienia rozwiązania, aby zmniejszyć ryzyko takiej porażki w przyszłości.

Znacznie bardziej skorzystamy na całej sytuacji jeśli dokładnie przyjrzymy się temu "zajściu", niż kiedy zaczniemy biadolić, że znowu nam się nie udało, albo zaczniemy unikać tematu, bo jest nieprzyjemny czy drażliwy.

Jeśli użyć analogii z przemysłu motoryzacyjnego, to najlepiej jest przyjrzeć się naszemu "crash testowi", klatka po klatce, a celem takiego działania jest stworzenie nowych rozwiązań, aby nasz następny "samochód" był o wiele lepszy i znacznie bardziej odporny na takie zdarzenia.

Jak już mówiłem, powodów naszych porażek nie jest tyle, co ludzi, ale każdy z nas powinien te powody odnaleźć sam i na własny użytek, by być świadomym swojej lekcji życia i coś z niej dla siebie wyciągnąć.

W przypadku problemu z wdrażaniem, ale również innych podobnych, naszym celem jest uzyskanie jasności na czym polega nasza pętla złego nawyku, czy inaczej mówiąc, na czym polega nasze cykliczne, niepożądane zachowanie?

Czy na przykład, zdobywamy potrzebne informacje, planujemy, wyznaczamy terminy i, po prostu, nie zaczynamy żadnych działań?

Czy też zaczynamy, ale naszego zapału starcza na kilka dni czy tygodni i zanim ukończymy nasz projekt, zarzucamy go z jakiejś przyczyny?

Czy może scenariusz całego "zajścia" jest jeszcze inny?

Cokolwiek się wtedy dzieje i jakiekolwiek są tego przyczyny potrzebne jest narzędzie, aby tę jasność zdobyć.

Umysł jako narzędzie.

Przez wiele, wiele lat wydawało mi się, że mój umysł jest najepszym i jedynym narzędziem do tego celu.

Problemów z takim podejściem jest kilka, ale głównym jest to, że nasze umysły są niesamowicie produktywne w tworzeniu myśli, tylko dosyć trudno jest zmusić je do produkcji myśli na jeden, wybrany temat, kiedy tego chcemy i potrzebujemy oraz do utrzymania logicznego toku rozumowania przez wystarczająco długi czas, by znaleźć rozwiązanie złożonego i poważnego problemu.

Może Ty tak nie masz, może dzięki wrodzonym zdolnościom czy wytrwałemu treningowi udaje Ci się zaprząc Twój umysł do skoncentrowanej i wydajnej pracy nad jakimś tematem, ale moje doświadczenie z własnym umysłem pokazuje raczej obraz, który wcześniej "namalowałem" i ugruntowałem swoje przekonanie na podstawie rozmów z innymi, że nie jestem w tym osamotniony.

Czasami odnoszę wrażenie, że wystarczy jedno nikłe skojarzenie i już mój mózg przeskakuje do innego tematu. To tak, jakbym miał w nim przeglądarkę z dziesiątkami otwartych zakładek każdego dnia, a niewidoczne linki między nimi sprawiały, że nie mogę utrzymać mojej uwagi na jednej z nich przez czas wystarczający do rozpracowania tematu tej zakładki.

Dlatego postanowiłem zmienić podejście i znaleźć narzędzie wspomagające mój umysł, które zapewniłoby mi trzy rzeczy których potrzebowałem:

  • dystans do moich problemów, abym mógł im się przyjrzeć szczegółowo i w spokoju,
  • uporządkowanie procesu myślenia o tych problemach,
  • oraz jasność na temat ewentualnych przyczyn tych problemów, zwieńczoną generacją potencjalnych ich rozwiązań.

Technika w służbie samopoznania.

Analiza możliwości pokazała, że mogę do tego użyć wideo i/lub audio.

Nie będę wchodził tutaj w szczegóły techniczne, bo w dzisiejszych "pandemicznych" czasach prawie każdy z nas jest zaznajomiony z tajnikami pracy zdalnej i ma do tego odpowiedni sprzęt.

Ale przyznam też od razu, że po wielu próbach zarzuciłem wykorzystanie wideo do tego celu z uwagi na obciążenie mojego komputera czy smartfona wielkimi plikami generowanymi tą techniką, chociaż sama w sobie jest bardzo użyteczna w tym zakresie.

Częściej korzystam z nagrań audio, bo pliki nie mają aż tak wielkich rozmiarów i łatwo jest stosować tę technikę w dowolnych warunkach, gdyż większość z nas nie rozstaje się ze swoim telefonem.

Wykorzystuję też audio, jeśli nie mam akurat ochoty czy możliwości, by użyć innej, trzeciej techniki, którą polecam i stosuję nie tylko do celu, o którym teraz mówimy.

Ta trzecia technika to ... pisanie.

Pisz, by zrozumieć!

Jak powiedział dwukrotny zdobywca nagrody Pulitzera David McCullough: "Pisanie to myślenie. Pisać dobrze, to myśleć jasno. Dlatego jest to takie trudne."

Nie tylko wśród pisarzy panuje pogląd, że poprzez pisanie ćwiczymy naszą zdolność do jasnego myślenia, i że nie są to zadania wzajemnie się wykluczające.

Pisanie pozwala na przeniesienie abstrakcyjnych informacji z naszego umysłu do realnego, materialnego świata, a to uwalnia naszą umysłową "przepustowość", czyniąc nasze mózgi bardziej "lotnymi" i tym samym mniej "zamulonymi".

Na początku zacząłem używać pisania, by polepszyć jakość mojego wysławiania się.

Całe życie byłem skrytym introwertykiem więc wysławiałem się pojedynczymi zdaniami, czasami pojedynczymi słowami czy ich zbitkami. Moja praca terapeuty wymaga głównie słuchania, a ponieważ nie prowadzę psychoterapii więc też nie angażuję się zazwyczaj w jakieś długie wymiany zdań.

Dlatego zauważyłem, że wyartykułowanie tego wszystkiego, co było w moim umyśle, w postaci dłuższej, logicznie spójnej i komunikacyjnie zrozumiałej wypowiedzi, stwarzało i czasami jeszcze stwarza problemy.

Kiedy zacząłem pisać moje myślenie zyskało znacząco na klarowności i spójności, ale odkryłem, że pisanie daje mi również wiele innych korzyści, w tym również w procesie wdrażania, tak kluczowym dla rozwiązania moich problemów i osiągania założonych celów.

Nie będę się tutaj rozwodził nad wszystkimi zaletami pisania, bo jak to już zostało powiedziane ... spokojnie znajdziesz odpowiednie informacje tu i tam.

Ale spróbuję Cię zachęcić do używania techniki zwanej pisaniem, jeśli masz kłopoty z podejmowaniem działania.

Ja nie mogę się wciąż nadziwić, jak taka prosta rzecz jak pisanie, mogła mi tak bardzo pomóc stać się wdrożeniowcem pierwszej klasy.

Chyba najbardziej jestem zaskoczony faktem, że jeśli tylko wystarczająco szczerze i dogłębnie opisuję swoje problemy i zachowania, to dowiaduję się o sobie wielu ciekawych rzeczy, które były niezauważalne dla mnie, kiedy wszystko to było wyłącznie w mojej głowie.

Kiedy kończę o czymś pisać i wracam do tego czytając to, nieporównywalnie łatwiej jest mi zrozumieć, jak właściwie postępuję w danej sytuacji i "przyłapać" siebie na robieniu jakichś niepożądanych rzeczy, albo odwrotnie, na nierobieniu pożądanych.

A wtedy czuję, że jestem zaledwie o krok od przełomu, bo czasami wystarczy przerwać taki cykl, aby zmienić diametralnie uzyskiwane rezultaty.

Pisanie pozwala mi na rozłożenie mojego problemu na czynniki pierwsze oraz na zatrzymanie i utrwalenie potoku myśli związanych z tym problemem, czego nie udaje mi się zrobić, kiedy próbuję tego wyłącznie w mojej głowie.

Nie muszę znowu i znowu wracać pamięcią, co to ja tam myślałem o tym czy o tamtym pół godziny temu? Po prostu mam to wszystko na kartce albo na ekranie.

Niejednokrotnie zdarza mi się zauważyć jakąś myśl, która na początku wydaje mi się mało jasna, a po jej przepracowaniu ujawniają się "ukryte korytarze, nieznane przejścia i tajemnicze lochy" mojego umysłu. To wtedy często mam te ulubione przeze mnie momenty: "aha!"

Wydobycie własnych myśli i ich utrwalenie w jakiejś formie jest, w moim odczuciu, niesamowicie efektywne, kiedy zależy nam na uświadomieniu sobie procesów myślowych zachodzących w naszej głowie, a jednocześnie na stworzeniu dystansu do naszych problemów, aby móc im się dokładniej przyjrzeć.

I można to zrobić wykorzystując zarówno wideo jak i audio, ale pisanie ma jedną dużą przewagę nad tymi dwoma technikami ... jest dużo wolniejsze "w trakcie".

Może w dzisiejszych czasach taka rekomendacja brzmi dziwnie, ale próbowałem wszystkich trzech i mnie pisanie, z uwagi na powolność samej techniki, daje najlepszy "wgląd" i " jasność w temacie" i uzyskuję to znacznie ... szybciej, niż przy użyciu obu pozostałych technik.

Zachęcam Cię do wypróbowania wszystkich trzech i przekonania się, co działa najlepiej w Twoim przypadku, chociaż moją pierwszą rekomendacją jest właśnie pisanie.

Z pewnością nie można mnie nazwać "zdolnym" pisarzem. Choć używam tej techniki, to nie należę do osób, którym szybkie pisanie przychodzi łatwo.

Pisania odręcznego uczę się jakby od nowa. Jako inżynier uczyłem się pisma technicznego i przez wiele lat mój charakter był doceniany i lubiany przez czytających. Niestety, nastała era komputerów i teraz piszę ręcznie jak (bez obrazy) ... lekarz.

Z kolei, przez długie lata na klawiaturze "stukałem" dwoma czy trzema palcami i dopiero w zeszłym roku postanowiłem nauczyć się pisania bezwzrokowego, więc szybkość "wklepywania" słów spadła mi znacznie.

Dlatego, jeśli masz podobne kłopoty z pisaniem co ja, to jest dla mnie zrozumiałe, że ta technika może nie być twoją ulubioną.

Być może próbowałaś prowadzić swój dziennik czy pamiętnik i nie wytrwałaś w tym zbyt długo, albo przekonana przez kogoś próbowałaś wdrożyć nawyk tzw. "porannych stron", tylko okazało się, że pól godziny do godziny każdego ranka to zbyt dużo dla Ciebie.

Wiem, że to trudne, bo próbowałem, ale zdradzę Ci moje ... hacki, których używam, aby pisanie było dla mnie łatwym nawykiem i narzędziem, po które sięgam często.

Jeśli nie odnajdujesz się w tzw. "strumieniu świadomości", jak ja, to czymś w rodzaju jego przeciwieństwa są "mapy myśli".

Bardzo często używam tego sposobu notowania, kiedy chcę szybko wyrzucić wszystkie skojarzenia, zdarzenia czy pomysły związane z jakimś tematem.

A drugim sposobem wykorzystywanym przeze mnie równie często jest pisanie w stylu pytanie-odpowiedź, a za szczególnie fajną i efektywną uważam wersję tej techniki, w której prowadzisz dyskurs między "obecną Tobą" a "przyszłą Tobą".

Pamiętasz jeszcze z jednego z poprzednich odcinków: "To pytania oświecają, nie odpowiedzi".

Jeśli piszesz dużo i nie masz z tym kłopotu, to nie muszę Cię przekonywać do tego narzędzia. Ale jeśli tak nie jest to ... zacznij pisać natychmiast.

Pisanie wyrabia w nas umiejętność obserwacji siebie i świata, selekcji istotnych informacji, refleksji i analizy oraz odpowiedniego przedstawiania informacji, których chaotyczny zbiór mamy zazwyczaj w głowie. Przyczynia się do poprawy naszego krytycznego myślenia, bo jako "pisarka" musisz wyrażać swoje myśli i przedstawiać argumenty jasno i zrozumiale (myślę też, że "zwięźle" jest również zaletą).

Pisanie dystansuje nas od opisywanego problemu, ale jednocześnie przybliża nas do jego rozwiązania. Kiedy codziennie piszesz na temat Twojego złożonego problemu, utrzymujesz go w stanie "świeżości", dając Twojemu umysłowi ciągły impuls do pracy nad jego przyczynami i znalezienia rozwiązania.

Pisanie jest techniką bardzo poręczną i dostępną niemal wszędzie. Jest skuteczne i daje rezultaty nawet tym, którzy nie mają przekonania, że są pisarzami.

A, co najważniejsze, aby wykorzystać wszystkie zalety tej techniki nie potrzebujesz ani umiejętności, ani praktyki i doświadczenia w pisaniu. Nikt poza Tobą (jeśli tak postanowisz) nie będzie tego czytał i nie skrytykuje.

Pamiętaj, jesteś jedyną publicznością i jedyną beneficjentką Twojej twórczości. Liczy się tylko proces, a nie dzieło.


Kropka trzecia:

Wszystko jest eksperymentem czyli:
"Akcja!"

Dla dużej grupy ludzi, którzy borykają się z jakimiś problemami i chcą je rozwiązać, czy wpadają na jakiś pomysł, z tego powodu wyznaczają sobie jakieś cele i chcą je osiągnąć, cały proces dzieli się na dwie fazy: przygotowania i realizacji.

I takie podejście można zaakceptować, bo wydaje się logiczne i sensowne.

Ale niewielu z nich uważa fazę realizacji za ... eksperymentalną, co niestety często prowadzi do podstawowych trzech błędów, które przydarzają się nam w trakcie prób rozwiązywania naszych problemów i osiągania naszych celów.

To tak, jakbyśmy byli przedsiębiorcami, wpadli na pomysł produktu czy usługi i oczekiwali, że łatwo, szybko i bezproblemowo wprowadzimy ten produkt czy usługę na rynek i zarobimy miliony.

Bardzo liczne przykłady w różnych sferach gospodarki pokazują, że dosyć rzadko pierwsza wersja produktu czy usługi odnosi od razu sukces rynkowy, a tylko jakieś 1 na 10, a może jeszcze mniej, startupów odnosi sukces w ogóle.

Ale, jeśli wprowadzając produkt czy usługę na rynek jesteśmy gotowi na naukę, na wprowadzanie koniecznych poprawek, usprawnień czy optymalizacji i do tego dopuścimy jeszcze możliwość porażki, to nie tylko zwiększamy nasze szanse na końcowy sukces rynkowy, ale także minimalizujemy koszty naszych działań oraz praktycznie wyzbywamy się potencjalnej frustracji, powodowanej przez nasze nierealistyczne oczekiwania.

Dlatego tak, jak w tytule, zachęcam Cię do postrzegania Twoich działań wdrożeniowych jako ... wielokrotnych eksperymentów.

Eksperymentuj, ale z głową.

Jeśli spojrzysz na Twoje życie z tej perspektywy, to mam nadzieję, że przyznasz mi rację, iż wszystkie ważne sprawy, kwestie czy rzeczy, które nam się w nim przydarzają, są eksperymentami, począwszy od naszego dzieciństwa, przez małżeństwo, wychowanie naszych dzieci, na zgodzie na operację prostaty kończąc (... no w Twoim przypadku, to może być coś innego).

Hasło "Wszystko jest eksperymentem" nie jest w moim ujęciu zachętą do próbowania dosłownie wszystkiego i robienia co się chce, bez względu na wyniki i koszty (oczywiście nie tylko materialne).

Kluczem, moim zdaniem, jest tutaj świadomość. Bez niej nasze działania nie będą eksperymentami tylko niebezpieczną beztroską, jeśli nie tragiczną bezmyślnością.

Z tego powodu zachęcam Cię do czegoś w rodzaju naukowego podejścia do Twoich działań wdrożeniowych, przy czym oczywiście nie chodzi mi o eksperymenty z podwójnie ślepą próbą itp.

Tak, jak zachęcałem Cię do pisania, a nie do bycia pisarką, tak i teraz zachęcam Cię do zastosowania w Twoich działaniach trzech naukowych "elementów", a nie do bycia naukowczynią.

Raz, dwa, trzy czyli nauka w działaniu.

O pierwszym elemencie już mówiłem.

Zawsze podchodź do Twoich działań z nastawieniem, że się czegoś nauczysz, nawet jeśli nie osiągniesz sukcesu od razu albo nie uda się go osiągnąć w ogóle.

Drugie "naukowe" zapożyczenie, to podstawowa procedura stosowana przez prawdziwych naukowców.

Zanim rozpoczniesz swoje działania postaraj się zdefiniować dwie rzeczy: Twoją hipotezę i Twój eksperyment.

Naprawdę warto na początku zadać sobie pytania w stylu:

Jak jest moja hipoteza?

Co uważam za mój problem (albo cel)?

Jakie proponuję rozwiązanie mojego problemu (albo w jaki sposób osiągnę cel) i dlaczego?

Im konkretniej i szczegółowo odpowiesz na te pytania, tym lepiej, ale w dużej części przypadków wystarczy coś w rodzaju: "Wierzę, że mogę schudnąć minimum 3 kilo ograniczając czas spożywania przeze mnie posiłków do 6-8 godzinnego okna w ciągu doby, bo takie postępowanie pozwoli, aby mój organizm wszedł w stan ketozy, w którym jego głównym źródłem energii będą tłuszcze".

Pamiętaj, że Twoja hipoteza powinna być testowalna, powinien istnieć sposób na zmierzenie wyników Twojego eksperymentu oraz powinnaś dopuścić, że eksperyment nie zakończy się potwierdzeniem Twoje hipotezy, czyli powinna ona mieć "potencjał porażki".

A w kontekście samego eksperymentu najistotniejsze są dwie kwestie:

Co testujesz?

Skąd będziesz wiedziała, że eksperyment się powiódł, czyli jak zmierzysz jego sukces?

Trzeci, ostatni element naukowy, który warto jest stosować kiedy to tylko możliwe, to "eksperyment kontrolowany".

Eksperyment kontrolowany to nic innego jak eksperyment, w którym wszystkie zmienne (czynniki) są utrzymywane na tym samym (stałym) poziomie z wyjątkiem jednej: zmiennej niezależnej podlegającej naszemu badaniu.

Wątpię, żebyś prowadziła swoje eksperymenty używając do tego grupy kontrolnej, jak to robią naukowcy, ale nie zmienia to faktu, że najwięcej uzyskasz jeśli będziesz badać tylko jedną zmienną w każdym Twoim eksperymencie kontrolując, by reszta zmiennych pozostała na możliwie stałym poziomie w trakcie całego badania. Dlaczego?

Bo największą zaletą eksperymentu kontrolowanego jest to, że dużo łatwiej jest wyeliminować niepewność co do istotności wyników, albo inaczej to ujmując i przedstawiając przystępniej, że wyniki, które otrzymasz, mają istotne znaczenie.

Jeśli nie będziesz kontrolować pozostałych zmiennych możesz uzyskać mylące wyniki, niezależnie czy będą Ci się podobać, bo np. potwierdziły Twoją hipotezę, czy nie.

Teoretycznie, możesz uzyskać użyteczne dane z eksperymentów, które nie są kontrolowanymi, ale znacząco trudniej jest wyciągać wnioski na podstawie takich danych.

Dlatego zachęcam Cię do kontrolowanego eksperymentowania kiedy tylko możesz, ale wiem, że będzie Ci bardzo trudno to zrobić, albo w ogóle będzie to niemożliwe, kiedy cały eksperyment będzie dotyczył ... Twojej osoby bądź innych ludzi.

Nie jest trudno przeprowadzić eksperyment kontrolowany, aby sprawdzić i uzyskać wiarygodne wyniki, z której mąki Twoje popisowe danie, powiedzmy pierogi z soczewicą, będą się mniej rozpadać podczas gotowania, ale znacznie trudniej będzie Ci sprawdzić i uzyskać wystarczającą pewność, czy to po nich właśnie Twój mąż dostaje wysypki za lewym uchem.

Po prostu ilość zmiennych, które musiałabyś kontrolować w tym drugim przypadku jest tak duża, iż jest raczej pewne, że Twój eksperyment będzie mocno niekontrolowany.

Ale nie martw się tym i jeśli Cię to pocieszy, to wiedz, że taka jest np. moja rzeczywistość jako terapeuty.

W zasadzie nikt, kto przychodzi do mojego gabinetu, nie prowadzi "stabilnego i niezmiennego" życia przez okres kilku tygodni prowadzonej terapii, by się przekonać, czy poprawa samopoczucia była wynikiem wyłącznie moich zabiegów Techniką Bowena.

Wielu z moich klientek i klientów stosuje równolegle wspomaganie suplementacyjne czy farmakologiczne, uczęszcza na tę czy inną formę fizykoterapii, a czasem również korzysta z pomocy psychologa lub psychiatry.

Takie jest życie i nie ma co się na to obrażać. Kiedy mnie coś boli, też zazwyczaj olewam czasowo kontrolowanie moich eksperymentów na samym sobie. Ból to ból i nauka musi poczekać.

Ale niekontrolowanie eksperymentu też może mieć swoje dobre strony. Może tak, jak ja zauważyłem, że uzyskuję (statystycznie) lepsze rezultaty moich zabiegów w przypadku kobiet (przy mniej więcej tych samych dolegliwościach, co u męskiej grupy moich klientów), Tobie uda się spostrzec, że Twój mąż po spożyciu pierogów z soczewicą sięga po specyfik na wzdęcia i to natchnie Cię myślą, aby sprawdzić czy to czasem nie ten właśnie specyfik jest odpowiedzialny za wspomnianą wcześniej wysypkę?

Dlatego naukowcy starają się rejestrować możliwie najwięcej danych w trakcie niekontrolowanych eksperymentów, bo chociaż trudniej jest wyciągać wnioski na podstawie takich eksperymentów, to można dostrzec jakieś nowe wzorce, które nie ujawniłyby się w eksperymencie kontrolowanym.

A zatem, niezależnie czy możesz w danej sytuacji przeprowadzić eksperyment kontrolowany (zalecana opcja) czy nie (mówimy trudno i działamy dalej), jedna sprawa jest tutaj nadrzędna: eksperymentuj, eksperymentuj i jeszcze raz eksperymentuj.

dla mnie to szczególnie ważne | autor

Podejmowanie działań jest niczym innym jak eksperymentowaniem, w którym równie istotnym czynnikiem, co wynik, jest nauka i doświadczenie zdobywane przez nas w jego trakcie.

I tu wracamy, do anonsowanych przeze mnie wcześniej, trzech podstawowych błędów, które przydarzają się nam w trakcie podejmowania działań, mających na celu rozwiązywanie naszych problemów czy osiągnięcie naszych celów.

Ciągłe ponawianie tych samych działań mimo tego, że nie dają oczekiwanych wyników.

Zdaje się, że to Albert Einstein miał powiedzieć:

„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów.”

Albert Einstein

Jeśli spróbowałaś czegoś raz i nie dało to oczekiwanych przez Ciebie rezultatów, potem drugi, trzeci i może jeszcze powtórzyłaś to kilka razy ... i dalej nic, to co skłania Cię, by przypuszczać, że następna taka sama próba da inny wynik?

To już nie jest upór czy konsekwencja. To szaleństwo.

Mówią, że Edison przetestował 1600 materiałów na żarnik żarówki, zanim znalazł ten odpowiedni. Ale każda jego następna próba czymś się różniła od poprzedniej.

Zanim znowu nakręcisz swoją motywację i postanowisz po raz kolejny dokonać tego, co nie udało się Tobie już trzynaście razy, poświęć chwilkę i odpowiedz sobie na pytanie: co mogę zmienić tym razem w moim eksperymencie?

Zarzucanie działania po pierwszej, nieudanej próbie.

Gdyby Edison zarzucił prace nad żarnikiem żarówki po pierwszej nieudanej próbie, zapewne ktoś inny znalazłby odpowiedni materiał, abyś nie musiała przeglądać swojego ulubionego portalu społecznościowego przy wynalazku Łukasiewicza.

Ale on tego nie zrobił, bo ludzie tacy jak on postrzegają porażkę jako część długiej drogi do sukcesu. Każde niepowodzenie zamieniają w okazję do zebrania większej ilości informacji, przekształcając je w kolejną lekcję. Uzbrojeni w większą wiedzę, modyfikują swój eksperyment, aby spróbować ponownie.

Pamiętaj, kluczem do sukcesu jest Twoja siła, która wzrasta z każdą ponowną próbą, bez względu na to, jaki był powód porażki.

Jeśli Twój eksperyment nie był działaniem nastawionym na to, abyś mogła komuś powiedzieć: "Próbowałam, ale to nie działa", trzymaj się rady Richarda Bransona:

"Nie wstydźcie się swoich porażek, wyciągnijcie z nich wnioski i zacznijcie od nowa."

Richard Branson

Zanim porzucisz na dobre jakiś pomysł, który miał tyle zmienić w Twoim życiu, daj mu najpierw następną szansę, tylko wcześniej poświęć chwilkę i odpowiedz sobie na pytanie: co mogę zmienić tym razem w moim eksperymencie?

Podejście typu "wszystko albo nic".

Myślenie typu "wszystko albo nic" jest cechą charakterystyczną lęku i występuje często u osób, które mają z nim kłopoty, a także u osób z depresją czy atakami paniki.

Ludzie, którzy padają ofiarą własnego myślenia "wszystko albo nic" wierzą, że albo odniosą w życiu totalny sukces albo poniosą całkowitą porażkę, a to przekłada się na ich podejście zarówno do fazy przygotowania, jak i do fazy działania.

Kiedy podchodzimy do naszego projektu z lękiem, poczucie przytłoczenia, będące jego wynikiem, jest pożywką dla jednego z powszechnych wzorców, z którymi zmagają się ludzie czyli: spolaryzowane myślenie (perfekcjonizm) prowadzące do analitycznego paraliżu.

Z kolei w fazie działania tacy ludzie nie zaakceptują niczego poniżej doskonałego wyniku, a nawet wynik, który można by obiektywnie ocenić jako prawie doskonały, będzie uważany za porażkę.

W obu przypadkach mamy do czynienia z najczęstszą sytuacją pt.: "zapomnij o wszystkim".

Jak już mówiłem, mam dużą awersję do ryzyka i bardzo dobrze Cię rozumiem, jeśli masz tendencję do analizowania wszystkich możliwych scenariuszy i ewentualności, szczególnie tych negatywnych, kiedy coś może teoretycznie pójść nie tak.

Mnie pomogło kiedy zdałem sobie sprawę, że ten rodzaj zniekształcenia poznawczego jest mocno nierealistyczny i w zasadzie nieprzydatny w życiu, ponieważ w większości przypadków rzeczywistość nie jest czarno-biała, a praktycznie wszystkie rozwiązania czy wyniki, z którymi mamy do czynienia, plasują się w szarej strefie, gdzieś pomiędzy tymi dwoma skrajnościami.

Nie musisz mieć idealnego menu dietetycznego na każdy dzień tygodnia, aby zacząć się zdrowiej odżywiać.

Nie musisz mieć idealnego biznesplanu, aby wystartować z Twoim biznesem.

Nie musisz mieć idealnego planu treningowego, aby zacząć ćwiczyć.

Nie musisz mieć idealnego czegokolwiek, aby zacząć działać.

dla mnie to szczególnie ważne | autor

Przestań martwić się o optymalizację w fazie przygotowania. Martw się o wdrożenie, bo z tym masz problem i potraktuj Twoje działania jako eksperyment.

Z pewnością znasz zasadę Pareto w tej czy innej formie. Jeśli jesteś perfekcjonistką i nie dajesz rady wyjść poza fazę przygotowawczą dopóki nie masz pewności, że przygotowałaś się do działania na 100%, to zacznij działać, kiedy Twój "współczynnik gotowości" osiągnie poziom powiedzmy 80% (a może jeszcze mniej).

Zaręczam Ci, że zdarzało mi się wystartować, kiedy byłem przygotowany gdzieś w połowie, a mimo to osiągałem sukces we wdrożeniu, bo pozostałe 50% udawało mi się zrobić już w trakcie działań.

dla mnie to szczególnie ważne | autor

Mimo przytłoczenia tymi wszystkimi opcjami, które wymyśliłaś, nie zapominaj, że praktycznie zawsze istnieje rozwiązanie polegające na podjęciu tak małego pierwszego kroku, iż jego potencjalnie negatywne konsekwencje mogą być na tyle nikłe, abyś mogła zaakceptować ten poziom ryzyka.

I nie musisz wtedy analizować każdego kolejnego kroku. I nie musisz wtedy robić planów na każdą okoliczność.

Po prostu zrób ten krok i zobacz co się stanie, zamiast uruchamiać swoją fantazję i ugrzęznąć w analizie problemów, które w wielu przypadkach są przez nas wyolbrzymiane, nie przydarzają się nam w rzeczywistości lub są tak odległe, że do ich ewentualnego rozwiązania będziesz mogła się przygotować przez następnych kilka lat.

Sytem, w którym funkcjonujemy jest o wiele bardziej złożony niż zdajemy sobie z tego sprawę (przynajmniej większość z nas).

Na nasze wyniki uzyskiwane w systemie mamy wpływ my sami, nasza psychika, umysł, ciało, doświadczenia, jedzenie, które spożywamy, ale również środowisko, interakcje z innymi ludźmi, kultura i tradycja, w której zostaliśmy wychowani, informacje i wiedza, które przyswajamy, czasy, w których żyjemy ... i miliony innych rzeczy, których jesteśmy świadomi lub nie.

Wszystkie te czynniki dają ogrom możliwych kombinacji i dlatego niektórzy twierdzą, że rasa ludzka nie będzie nigdy w stanie tego wszystkiego poznać i pojąć.

Może i tak, ale my "maluczcy" mamy jedno narzędzie, dzięki któremu możemy zawsze powiedzieć: nie muszę znać całego systemu. Nie muszę go rozumieć. Ale mogę rozejrzeć się wokół i zapytać siebie: czego mogę spróbować, by poprawić moje wyniki uzyskiwane w systemie? A potem to zrobić, aby się przekonać czy mam rację.

Zobacz co się stanie, a potem popraw, podrasuj i zoptymalizuj.

Bo wszystko jest eksperymentem. System też.

Więcej na ten temat.

  • Fajny poradnik jak wdrożyć "dietę informacyjną" znajdziesz tutaj.
  • Jeśli używasz pisania na codzień, a chcesz jego jakość mocno podnieść, warto uczyć się od najlepszych. Zobacz co radzi Tim Ferriss.

Do Ciebie.

Mam nadzieję, że ten wpis był dla Ciebie przydatny i znalazłaś w nim coś wartościowego dla siebie. 


A jakich Ty używasz "hacków", aby poprawić efektywność Twojej implementacji?


Daj mi znać, zostawiając komentarz poniżej. Dzięki 🙂

o autorze

Robert Jastrzębski

Prywatnie jestem mężem, ojcem i ... joginem.
Zawodowo jestem Mistrzem Techniki Bowena.
Śmiem myśleć o sobie, jako o coachu. Lifecoachu.
Podzielę się z Tobą wszystkim, czego nauczyłem się o budowaniu udanego życia, nawet jeśli nie masz wielu talentów i dobre zdrowie nie jest Twoim największym atutem. Jak w moim przypadku.
Moim celem jest pomóc Ci zoptymalizować Twoje życie i uwolnić Twoje moce, byś stała się siłą, z którą trzeba się liczyć.


Może spodoba Ci się także:

{"email":"Email address invalid","url":"Website address invalid","required":"Required field missing"}
>